M + C + S = WNM

WP_20151018_11_54_44_Pro (5).jpg
Najwyższy czas napisać o dwóch stworach, które zawłaszczyły moje serce bezwarunkowo i bez opcji zwrotu. Moje koty – Cukierek i Stefan – temat nie tylko na tekst blogowy, ale wręcz na całą książkę 😉 Myślę zresztą, że każdy, kto ma zwierzęta, mógłby wiele i długo o nich opowiadać 🙂
Nasze poranki przebiegają według stałego schematu. Budzę się i słyszę zawodzenie pod drzwiami sypialni. To Cukierek, żąda żebym wstała. Stefan miałczy tylko w kuchni, ale to już osobny wątek 😉 Wstaję, otwieram drzwi, przez które natychmiast wpada „dwukotowa” burza. Żeby się przywitać? Cóż, być może także, ale przede wszystkim chodzi o to, żeby mnie jak najszybciej zaciągnąć do kuchni. Tam rozpoczyna się śpiew na dwa głosy. I jeśli chcę, żeby wreszcie nastała cisza, naprawdę muszę się spieszyć z wydaniem śniadania. Potem obchód mieszkania. Ktoś zwymiotował na stół? Posprząta się. Krzesła są znowu poprzesuwane? A, to chłopaki znowu się pod nimi kotłowały. Woda z miski rozlana po całej podłodze? Tak, to Cukierek musi sobie najpierw miskę przesunąć (rozlewając przynajmniej pół jej zawartości) żeby się z niej napić. Sprzątanie kuwety? Przez dobrą chwilę trwa, bo do wysprzątanej natychmiast któryś znowu włazi… Zawsze powtarzam, że zanim sama usiądę wreszcie do śniadania mijają wieki… 😀 Ale kocham te nasze poranki, jedyne w swoim rodzaju.
Cukierek
Był malutki, brudny i śmierdzący. Wzięłam go dziewięć lat temu z kociego azylu. Dziewczyna, która go prowadzi, znalazła kilka takich maluchów gdzieś na działkach. Przez pierwszy rok chorował właściwie na wszystko. Bywaliśmy w lecznicy kilka razy w tygodniu. Zdarzało się, że „na kreskę”, bo nie starczało już kasy. Wyglądał jak kupka nieszczęścia. Ale wyszedł dzielnie ze wszystkiego. Kiedy go zabierałam z azylu usłyszałam, że to niesamowity przytulak. Tak jest. „Przytul, pocałuj, pogłaszcz, popatrz na mnie” – zdaje się mówić do mnie każdego dnia. Kiedy jest u mnie kolega, cały czas jest przy mnie, jakby mówił do niego: „może i cię zaprosiła, ale wiedz, że ona jest moja!” 😉  Kiedy jestem w wannie siada w łazience i wygląda wtedy jak ratownik na basenie. Pilnuje mojego bezpieczeństwa w wodzie 😀 Uwielbia kwiaty cięte, dlatego jeśli się jeszcze czasem zdarzy, że ktoś się zagapi i przyniesie, trzeba je koniecznie chować w zamkniętym pokoju. Lubi też pomidory, sałatę, szczypiorek, oliwki… ot, taka koza-miniaturka 🙂 Pędzi czasami za Stefanem, po to tylko, żeby mu wskoczyć na głowę. Upiorek.
Stefan
Nie znam dobrze historii Stefana, bo mieszkał przez niemal całe życie z moją Babcią. Kiedy odeszła, zabrałam go do siebie. Miał już wtedy 13 lat i bardzo się martwiłam, czy będzie u mnie szczęśliwy. Też był wzięty ze schroniska, kiedy był malutki. Zawsze grzeczny i cierpliwy, a nawet gościnny. Udostępniał swój ulubiony fotel obcym kotom, które po drzewie wchodziły przez okno do mieszkania Babci. Stefan to „żebrak pospolity”. Nawet jeśli nie istnieje formalnie taki gatunek kota, to on i tak go reprezentuje. Kiedy wchodzę do kuchni i przez chwilę się krzątam, a jego tam nie ma, natychmiast biegnę sprawdzić, czy coś się nie stało. Kiedy nie chce zjeść czegoś z miski (fakt, że zdarzyło się to może ze dwa razy) od razu się zastanawiam, czy nie popędzić do lecznicy 😉 Stosuje klasyczny trik jak z horrorów. Odwracam się nagle od przygotowywanego jedzenia – jest za mną. Zamykam drzwi lodówki – stoi za nimi. I patrzy błagalnie, wydając przy tym tak żałosne dźwięki, że serce się kraje! Zagłodzony biedak, doprawdy! Kiedyś wrzuciłam do sieci jego zdjęcie, a jeden z kolegów zapytał: „czy on kogoś zjadł??”. Babcia go rozpuściła jak dziadowski bicz! 😀 Za to jak się przytuli tym swoim grubym, puszystym futerkiem, to kocyka już nie potrzeba do szczęścia 🙂
Wracam do domu. Najczęściej z siatkami. Witają mnie w drzwiach. Chcą się przywitać? Być może, ale przede wszystkim gruntownie przeszukać pakunki. Oglądam telewizję – z jednym kotem na kolanach, po chwili ten drugi też już chce. Kończy się to albo kocią bijatyką, albo któryś jednak odpuszcza, albo – w sytuacjach ekstremalnych – gapię się w telewizor z dwoma kotami na kolanach. Kiedy drzemię w ciągu dnia, śpią razem ze mną. Przytulone. Dwa mruczące grzejniki.
Nigdy nie pojmę jak można skrzywdzić zwierzę. Jak można porzucić je w lesie, wyrzucić z samochodu, kompletnie niepoważnie kupić dziecku na gwiazdkę, żeby zaraz po świętach się go pozbyć. Kocham moje koty i wiem, że one kochają mnie. Bezwarunkowo. Bez nich moje życie byłoby strasznie smutne, by nie powiedzieć, że po prostu puste.

#dlaSłuchaczy

Pora napisać o tych, bez których nasza praca i samo radio nie miałyby sensu. O Słuchaczach. Nie wiem, czy istnieje rozgłośnia, która miałaby tak wiernych i oddanych jak ci trójkowi. To ludzie, którzy żyją radiem i jego sprawami niemal tak silnie, jak dziennikarze. To ludzie, którym naprawdę nie jest obojętne to, co radia dotyczy.
Muszę przyznać, że bardzo wcześnie doświadczyłam tej niezwykłej więzi, jaka może dziennikarza połączyć ze Słuchaczem. Byłam dopiero „świeżą” reporterką, a już zaczęłam dostawać listy. Wtedy jeszcze takie tradycyjne. Z wyrazami sympatii, pozdrowieniami, historiami, którymi ktoś chciał się podzielić. To było dla mnie bardzo ważne, bo było niepodważalnym dowodem, że ktoś zwraca uwagę na to co robię. Że słucha.
Później, kiedy zaczęłam się częściej pojawiać na antenie, korespondencji zaczęło przybywać. Już tej mailowej. Pewna Pani napisała, że nazywa się tak samo jak ja i wiele osób zwraca jej na to uwagę. Pan Słuchacz (o takim samym nazwisku) pisał, że spodziewają się z żoną dziecka i jeśli to będzie córeczka, to dadzą jej na imię Maja, bo znają mnie z Trójki i podoba im się to „zestawienie imienia z nazwiskiem” 😉 Najurokliwszy był mail od pewnego Pana, który w prostych i krótkich słowach pytał: „Czy mogłaby się pani we mnie zakochać?” 🙂 A inny Pan bez ceregieli po prostu się drogą mailową oświadczył 😉 Te żartobliwe wyrazy sympatii, to zawsze było dla mnie coś wspaniałego. Choć oczywiście ceniłam też wszelkie uwagi, o ile były merytoryczne i pisane bez agresji i wulgaryzmów (a takich też przecież sporo się zdarzało).
Było też wiele okazji by Słuchaczy poznać osobiście. Otwarte Drzwi w Radiu, czy różne trójkowe uroczystości. Wreszcie media społecznościowe, w których nawiązałam naprawdę piękne znajomości. A także zabawne i zwyczajnie fajne sytuacje prosto z życia. Kiedyś często chodziłam do małego sklepiku, w którym pan sprzedawca zawsze słuchał tylko Trójki. To było urocze, zawsze uśmiechałam się pod nosem. Aż któregoś dnia pan zagadnął: „Przepraszam, bo od dawna się zbieram, ale dziś już muszę zapytać – czy to panią rano zjadł krokodyl?” (nawiązał w ten sposób do jakiegoś żartu, który pojawił się przy okazji mojego porannego przeglądu prasy 🙂 ) Cóż było robić… musiałam się przyznać, skoro zostałam rozpoznana po głosie! ;-))
Ale bywały też sytuacje (wspominam je z równym rozrzewnieniem), kiedy np. zaprzyjaźniona Słuchaczka pisała: „Pani Maju, a nie dałoby się trochę wolniej czytać tych gazet?”. I wiedziałam, że muszę zwolnić, bo to nie żadna złośliwość, tylko uwaga kogoś, kogo to obchodzi.
A już absolutnie wspaniałym doświadczeniem było pierwsze poprowadzenie Trójkowego Budzika. Trochę się tego obawiałam, bo doskonale wiedziałam, jak Słuchacze są przywiązani do Piotra Łodeja. Poza tym czwarta rano, niemal puste radio, na piętrze tylko ja i realizator za szybą… Jakieś dziwne poczucie osamotnienia. Ale ledwie zaczęłam audycję pojawiły się pierwsze maile od Słuchaczy. Z pozdrowieniami, opisami ich poranka, porannych przygotowań, krzątaniny, albo wręcz przeciwnie – ostatnich chwil przed położeniem się spać. Niepokój natychmiast zniknął, poczułam, że wcale nie jestem „ciałem obcym”.
Kiedy obserwuję jak wiele osób przejmuje się tym, co Radia dotyczy, kiedy czytam wszystkie te, niezliczone, słowa wsparcia dla dziennikarzy, tych pracujących i tych, których już #niesłychać, to zwyczajnie cieszę się, że dane mi było być częścią tej niezwykłej machiny.
Dziękuję, są Państwo wspaniali.

Kogo nie słychać

kogo
Choć jestem już naprawdę dorosła, wciąż, jak dziecko, uczę się nie przejmować komentarzami w internecie. Ale jest pewien ich „gatunek”, który bardzo, naprawdę bardzo mnie dotyka. To komentarze typu: „a co oni sobie myśleli, że to ich prywatne radio??, że są nie do ruszenia?? że będą tam siedzieć do końca życia??” Nie. „Oni” tak nie myśleli. Oni chcieli, a właściwie im się chciało. Zawsze.
Poznałam w radiu ludzi niezwykłych. I nie waham się napisać, że martwię się poważnie, czy jeszcze gdzieś takich spotkam. Dla wielu z nich radio, TO radio, było całym niemal światem. Traktowali je jak prawdziwe życiowe wyzwanie. Było dla nich pasją.
Najbardziej smutne jest to, że autorzy tych „uroczych” komentarzy najczęściej nie mają zielonego pojęcia, jak bardzo wielu z tych ludzi potrafiło się poświęcić dla pracy. Ile potrafiło poświęcić. Że to ludzie, którzy naprawdę się starali, nie robili niczego po łebkach. Wymagali wiele od innych, ale i od samych siebie. Nieustannie się uczyli. Uczyliśmy się każdego dnia od siebie na wzajem. Prestiż i historia radia jeszcze nas motywowały, napędzały.
Zawsze z podziwem obserwowałam, jak wielu z nich przeżywało porażki, błędy, które mogą się przecież zdarzyć każdemu. Jak wyciągali z nich wnioski, jak pilnowali, żeby więcej ich nie powtórzyć. Dzięki temu mogliśmy sobie ufać zawodowo. To wartość niezaprzeczalna.
To nie była praca „od do”. Wystarczył jeden telefon w kryzysowej sytuacji i wiele z tych osób potrafiło rzucić wszystko, żeby jak najszybciej stawić się w radiu. Nawet jeśli chwilę wcześniej z niego wyszli, po skończonym dyżurze. Przeżywaliśmy razem chwile wspaniałe, dramatyczne, wzruszające. Wspieraliśmy się. Narodziło się wiele prawdziwych przyjaźni. Nie chcę tu pisać banałów w stylu: „byliśmy jak rodzina”, choć to pewnie prawda, bo nie da się przecenić tego, że mogliśmy też na siebie liczyć.
Nikt nie „trzymał się kurczowo stołka”. To była raczej prawdziwa chęć robienia czegoś sensownego razem. Czasem śmialiśmy się, że mentalnie jesteśmy w pracy całą dobę. Obserwujemy, czytamy, doświadczamy.
Nie była to oczywiście permanentna sielanka. Zdarzały się spięcia, konflikty, czasem długotrwałe urazy. Ale rzadko zdarzało się, by przekładało się to na pracę. Tak pracuje prawdziwy zespół. I kiedy czytam: „niech sobie założą własne radio” to myślę, że pewnie tak byłoby najlepiej, choć to oczywiście nie takie proste.
Niech Wam się nadal chce! Niech to się nie zmarnuje.
Dla moich Przyjaciół – Małgosi, Joanny, Tomka, Pawła, Damiana, Marcina, Marka i wielu innych, których już #niesłychać. 

Mój przyjaciel facet

O przyjaźni damsko-męskiej, a właściwie o tym, czy coś takiego w ogóle istnieje/jest możliwe, napisano już tak wiele, że można się zastanawiać czy jest coś jeszcze do dodania. Ale i tak dodam swoje trzy grosze, bo właściwie – dlaczego nie?
Istnieje i jest fajna. Bardzo sobie cenię takie przyjaźnie z facetami. Spotkałam w życiu wielu mężczyzn, którym mogłam zaufać, którzy mi pomogli, czy wsparli w trudnych chwilach.
Tak było już w liceum i jeszcze przez jakiś czas po nim, kiedy przyjaźniłam się z kimś kogo znam w sumie od czasów podstawówki. Po „wielkim rozstaniu”, które nastąpiło w moim życiu, tak dzielnie mnie wspierał i tak cierpliwie wysłuchiwał mojego biadolenia, że chyba powinien żywcem pójść do nieba. Nigdy nie połączyło nas nic innego poza przyjaźnią, a naprawdę czułam, że jesteśmy sobie bliscy. Potem nasze drogi się rozeszły, ale do dziś uznaję to za pierwszą tak dojrzałą przyjaźń.
Któż lepiej doradzi ci w kwestiach damsko-męskich, jeśli nie inny mężczyzna? Przecież to oni reprezentują ten słynny „punkt widzenia drugiej strony”… Kto czasem dużo racjonalniej potrafi ocenić sytuację? I kto najczęściej nie buja w obłokach, jak kobiety? Tak, bez wątpienia te przyjaźnie z facetami zapewniają też w życiu pewną równowagę.
Kiedy przed laty pracowałam przy jednym z programów telewizyjnych, jeździliśmy z ekipą po całej Polsce, żeby nagrywać materiały. Byłam w tej ekipie jedyną kobietą, a wiecie co lubiłam najbardziej? To, że byłam traktowana jak kumpel, co nie oznaczało braku szacunku, ale też nie czyniło ze mnie francuskiego pieska. Wiele się wtedy nauczyłam, a koledzy byli dla mnie wielokrotnie wsparciem.
I to wcale nie ma być pean na cześć mężczyzn, bo poznałam też w życiu takich, którzy potrafią plotkować jak przekupy, albo wykorzystać twoje słabości przeciwko tobie, w najbardziej wrażliwym momencie. Ale wiadomo, że tacy ludzie to nie materiał na przyjaciół, bez względu na płeć.
Istnieje takie powiedzenie „gej najlepszym przyjacielem kobiety”. I coś w tym jest, choć „mój gej” (tak go pieszczotliwie i z sympatią nazywam) ostrzegał, żebym tu tego sformułowania lepiej nie przytaczała ;)) To jednak nieco inny rodzaj przyjaźni, którą sobie bardzo cenię. Cenię sobie tę szczególną otwartość, jaka między nami jest, a także nieco inny rodzaj wrażliwości. Choć nie ukrywam, że zdarza się też brutalna prawda. Kiedyś potrzebowałam nowego stroju wieczorowego. Poszliśmy więc na zakupy. Wśród uprzejmych ekspedientek, które podsuwały coraz to nowe propozycje i zapewniały, że w każdej wyglądam świetnie, od „mojego geja” usłyszałam: „ok, ale z tym brzuszkiem to jednak coś zrób”. I wiecie co? Od tamtej pory nigdy nie zdarzyło mi się mieć brzuszka! Pilnuję tego bardzo :)) To naturalnie anegdota żartobliwa, bo nie do tego sprowadza się nasza relacja. Ale takie „motywujące momenty” też są w życiu potrzebne.
Są przyjaźnie, które naprawdę warto zachować, pielęgnować. Istnieje taka w moim życiu. To przyjaźń z kimś, z kim dzielę zainteresowania, kto bardzo się o mnie troszczy, komu naprawdę mogę powiedzieć wszystko. Na myśl o tym, że mogłoby być między nami coś innego, a potem mogłoby się skończyć, robi mi się strasznie przykro. Dlatego nigdy nie zmieniłabym tej przyjaźni w związek. Dlatego wierzę w przyjaźń damsko-męską. Czasem może okazać się cenniejsza niż najbardziej płomienny romans.