Lęk pierwotny?

 

Czuję, że za chwilę cię pokocham, więc odchodzę. Znacie takie historie? Mam wrażenie, że wcale nie są takie odosobnione.
Niedawno kolega powiedział mi, że odeszła od niego dziewczyna. Układało im się świetnie, właśnie wrócili z bardzo udanego, romantycznego weekendu. Nic więc dziwnego, że zaskoczyła go jej decyzja. Wyjaśniła, że boi się uczuć, dlatego dłużej nie może/nie chce z nim być. Kiedy o tym usłyszałam, pomyślałam, że zupełnie jej nie rozumiem, ale jednocześnie rozumiem doskonale. Wiem, że tak bywa. Że są ludzie, którzy żyją z takimi obawami. Sama kiedyś tak postąpiłam. I choć później długo i dotkliwie tego żałowałam, nie byłam w stanie przyznać się do błędu. Strach przed tym był chyba jeszcze większy.
Co to za rodzaj lęku? Skąd się bierze? Czy to rodzaj lęku pierwotnego, czy narasta w ludziach wraz z kolejnymi życiowymi doświadczeniami?
Pisałam tu już kiedyś o lęku przed okazywaniem uczuć, przed deklarowaniem ich. Ale to, jak sądzę, coś zupełnie innego. To ucieczka. „Zabieram się, zanim na dobre utonę”. Choć ten rodzaj utonięcia nie musi być przecież zły. Ale przecież właśnie tego, co z tej historii wyniknie, obawiamy się najbardziej.
A może te przypadki wcale się tak bardzo nie różnią? Może trwanie w fantastycznym związku bez deklarowania uczuć, zanim nie będziemy mieć pewności, że druga strona czuje to samo, niewiele się różni od ucieczki, zanim o czymkolwiek będzie szansa się przekonać?
Myślę sobie, że straszliwym banałem jest pisanie „trzeba dać sobie szansę”, „trzeba się najpierw przekonać”, „nie trzeba z góry zakładać porażki”, bo przecież jeśli ktoś tak bardzo się boi, takie utare (żeby nie powiedzieć – wytarte) stwierdzenia mu nie pomogą.
Co w takim razie napisać? Żeby zamknąć oczy i skoczyć? A dopiero później martwić się, czy spadochron na pewno się otworzy? Tyle się słyszy o tym, że człowiek nie jest stworzony do życia w samotności. Że warto walczyć o siebie i dla siebie. Czy w ramach tej walki trzeba też walczyć z samym sobą i swoimi lękami? Pewnie tak. Bo w przypadku wielu z takich osób przyjdzie wreszcie moment, w którym pożałują, że nie żyły pełnią życia, i że tak wiele czasu zajęło im zrozumienie tego.
A jeśli te lęki wynikają z tego co się wcześniej przeżyło, czy nie warto pomyśleć o tym, by nie przykładać tej samej miary do każdej życiowej historii?
Może nie trzeba od razu słów, deklaracji, obietnic. Może wystarczy po prostu być razem? Może wystarczą drobne gesty, delikatne sygnały? Może dzięki nim ten lęk, pierwotny czy nie, uda się pokonać?

dla P., będzie dobrze! 🙂

Kto pierwszy, ten… gorszy?

Jest taka scena, która często pojawia się w amerykańskich komediach. Padają słowa: „kocham cię”, a druga strona z zakłopotaniem odpowiada: „dziękuję”. Bawi. Ale, szczerze mówiąc, przyprawia też o gęsią skórkę.
Problem stary jak świat. A może nie? Może to ja go sobie sztucznie wykreowałam? I zamęczam znajomych tym pytaniem, jakże egzystencjalnym. „Kocham” – kto powinien powiedzieć pierwszy? Tak, wiem – równouprawnienie i takie tam. Ale ja akurat nie uważam, że równouprawnienie musi obowiązywać w każdej dziedzinie życia.
Kiedyś z uporem godnym lepszej sprawy pytałam moich kolegów, może niezbyt subtelnie formułując zagadnienie: „czy to obciach, jeśli kobieta powie to pierwsza?”. Podkreślam brak subtelności, bo słowo „obciach” to jednak pewien niezgrabny skrót myślowy. Z grubsza chodzi o to, czy kobieta, która zdecyduje się pierwsza na wyznanie, skazuje się tym samym na przegraną pozycję? Czy okazuje słabość?
Sama nie wiem dlaczego tkwi we mnie tak silne przeświadczenie, że to mężczyzna powinien. Nawet po tym, jak większość pytanych przeze mnie kolegów uznała, że wcale nie. To aż tak silny stereotyp, że nie mogę się go pozbyć?
Tylko raz w życiu powiedziałam to pierwsza. I w dodatku – jakkolwiek dziwacznie to zabrzmi – tylko dlatego, że doskonale wiedziałam, że relacja zmierza donikąd.
Z drugiej strony, w tych dzisiejszych superpostępowych czasach, w których królują „związki bez zobowiązań”, w ogóle dość łatwo się w tym wszystkim pogubić.
Czy obawa przed odrzuceniem powinna nas blokować? Czy można ocenić, kto gorzej odrzucenie znosi – kobiety czy mężczyźni? Jeśli to kobieta wyzna uczucie pierwsza, a okaże się, że druga strona go nie odwzajemnia, czy zniesie to z większym trudem, niż gdyby było odwrotnie?
I wreszcie, czy ta swoista nowoczesna walka płci także tego dotyczy? Kto pierwszy, ten gorszy? Ten na słabszej pozycji? Boimy się deklaracji? Identyfikujemy je wyłącznie z dalszymi, poważnymi krokami?
I jeszcze sobie myślę, jak strasznie staroświecko muszę tu brzmieć, ja, która mam się za niezwykle nowoczesną ;))
Nie mówię tego pierwsza (po tym jednym, jedynym razie, mimo, że nie skończył się wcale porażką). Nie mówię, choć czasem mam ochotę to wręcz wykrzyczeć. Bo co będzie jeśli ja „wykrzyczę miłość”, a on odpowie: „dziękuję”?